Zacznę chyba standardowo, czyli strasznie sentymentalnie. Heroes of Might & Magic III to gra, która w moim życiu jest już instytucją. W czasach największej popularności była - dzięki genialnemu w swej prostocie trybowi hot-seat - czynnikiem lepiej integrującym ekipę moich kumpli, niż jakakolwiek impreza, czy mecze reprezentacji. Nie było wtedy Raptrów i innych podobnych wynalazków, ale idę o zakład, że czas spędzony na wspólnym graniu, rozmowach, oglądaniu w tle filmowych klasyków i popijaniu mleka szedł w tysiące godzin. Główna w tym zasługa dodatku Shadow of Death, który wprowadził możliwość losowego generowania map, co uczyniło z "trójki" twór niemal nieśmiertelny. Tak przynajmniej nam się wtedy wydawało.
I owszem, w Herosy zagrywaliśmy się wciąż, nawet lata po premierze. Były przez długi czas jednym z najlepszych pretekstów do wspólnych spotkań i całonocnych rozmów o sensie istnienia. Z czasem jednak coraz bardziej żałowaliśmy, że nie doczekamy się w tej grze niczego nowego, formuła zaczęła się wypalać. Nie pomogło nawet Wake of Gods, zbyt naszym zdaniem przekombinowane i źle zbalansowane. Trójeczka odeszła na zasłużoną emeryturę.